Przypomniało mi się wydarzenie z tegorocznego obozu
tanecznego. Wydarzenie, które udowadnia, jak bardzo boję się przyznać do faktu,
że mogłabym czegoś nie potrafić (tak, wiem, jestem pełna strachu, ale mam
jeszcze całe życie przed sobą, by go zwalczyć). Otóż na jednym z ciężkich,
aczkolwiek przyjemnych treningów instruktorka pokazywała krok, który mieliśmy
(tancerze) zatańczyć w nieco inny sposób, zmienić go jakoś, by nie wyglądał tak
samo, jak wyjściowy. Stanęłam w miejscu i walczyłam sama ze sobą. Zostałam
zapytana, dlaczego nie tańczę. Moja odpowiedź była krótka i szybka: „Chyba po
prostu nie jestem kreatywna”. Wszyscy w to uwierzyli, tak po prostu, i więcej
nie komentowali. Ale to było wielkie, tłuste kłamstwo. Kompletnie nie przemyślane.
Bo jeżeli w coś wierzę, to właśnie w swoją kreatywność. Jeśli tylko muszę, to
znajdę wyjście z każdej sytuacji, nawet w najbardziej pokręcony i osobliwy
sposób. Do pewnego momentu nie rozumiałam, jak mogłam dać taką odpowiedź.
Zastanowiwszy się nad tym, doszłam do wniosku, że mogłam zwyczajnie powiedzieć
prawdę, bez stresu i zwracania uwagi na innych. Tylko jaka była prawda? I tak,
po nitce do kłębka, ją odnalazłam. Moja prawda była strachem. Odpowiedź, którą
dałam instruktorce, kierowana była głosikiem przerażenia, że wyda się wstydliwy
(wtedy) dla mnie fakt: nie potrafiłam poprawnie wykonać kroku podstawowego.
Wszyscy go znali i potrafili, ja czułam się więc nieco wyobcowana, bo nawet
jeśli ja również byłam z nim zapoznana, to nie wiedziałam, jak go zatańczyć. A
przyznanie się do tego wśród wszystkich tych ludzi (w tym kolegi z klasy, który
traktuje mnie z góry, uważa, że prezentuję zbyt niski poziom, aby się chociażby
ze mną przywitać i to mnie stresuje na masakrę, co swoją drogą jest
niedorzeczne, bo to naprawdę nie jest nikt ważny, a jednak wciąż gdzieś tam w
środku staram się być „wystarczająco dobra” – cóż za absurd!) zwyczajnie mnie przerosło.
I popełniłam znacznie gorszy błąd, w postaci odpowiedzi, jaką ostatecznie
dałam. Ludzie, którzy znają jedynie moje imię i to, jak wyglądam, gadali za
moimi plecami nie tylko między sobą, ale także z moimi koleżankami z pokoju.
Ból szatański, tym bardziej, że musiałam zagryźć zęby i udawać, że jestem ponad
to. Nie wybaczyłabym sobie, gdybym dała im wszystkim satysfakcję z wyśmiewania
mnie (szczególnie, że mam pewne podejrzenia co do tego kto dokładnie, kiedy i
gdzie). Jeśli mam być szczera, to dziś rzeczywiście mam to już za sobą –
przerobione, temat skończony, nikt nie pamięta. Szkoda tylko, że ludzie nie
potrafią zwyczajnie do mnie podejść i powiedzieć, co mają do powiedzenia.
Posiadam przynajmniej to proste prawie-pocieszenie, że każdy jest tchórzem. Ty
też. Nie broń się przed tymi słowami. Możesz kłamać, że nigdy w życiu nawet nie
pomyślałeś źle o niczym/nikim nie wyrażając tego wprost komu trzeba, ale w ten
sposób kłamiesz tylko samemu sobie. Nie mnie, bo ja znam prawdę. Prosty
przykład z życia: kiedyś byłam oczerniana za plecami za prosty fakt, że moim
przyjacielem jest chłopak. Ta przyjaźń trwała od podstawówki, ale z jakiegoś
powodu dopiero w gimnazjum i ja i mój przyjaciel na każdym kroku byliśmy
rzucani w błoto za samo istnienie naszej relacji. Żeby było ciekawiej, to byli
jego nowi koledzy z klasy. Oj, wielu ciekawych rzeczy się o sobie i tym moim
przyjacielu dowiedziałam. Nawet bym nie podejrzewała, że jestem aż taką ciekawą
osobą. Historie, które krążyły po szkole za moimi plecami wykraczały ponad
wszelkie wyobrażenia. Któregoś dnia podeszłam do grupki „groźnie wyglądających”
pajaców, którzy uważają się za fajnych z powodu tego kim są (choć do fajności
to im według moich standardów trochę, a raczej trochę dużo, brakuje),
spojrzałam w oczy przewodzącemu całą akcją i powiedziałam coś na zasadzie „Jeżeli
masz mi coś do powiedzenia, powiedz mi to teraz, prosto w twarz”. Chłopak i
jego „gwardia przyboczna” odeszli bez słowa. Od następnego dnia nie słyszałam
już nic o sobie, poza tymi ostatkami wychodzącymi od „niedoinformowanych”, którzy
nie wiedzieli, że to już koniec. Wtedy dopiero zdałam sobie sprawę, że to
wszystko może i było dla zabawy, ale każdy znak wszechświata wciąż i wciąż
dawał mi do zrozumienia, że to było nic. Że to tylko idioci, którzy mimo
świetnej zabawy, wciąż się bali. Poznałam też swoją siłę. Zresztą, ostatnimi
czasy coraz częściej się z nią spotykam. W tym, że jeszcze nie bardzo w nią
wierzę. Wiem jednak, że zawsze przyjdzie mi z pomocą, kiedy będzie trzeba.
Przyszła w momencie stanięcia przed „gnębicielem”, przyszła, kiedy mój
przyjaciel mnie zostawił (to zabawne, bo zostawił mnie właśnie dla tych, którzy
mu z taką dokładnością obrabiali dupę w ramkę, za przeproszeniem), odwiedziła
też moje serce i moją duszę zawsze, kiedy wystąpiła niezwłoczna potrzeba rozmowy
z przypadkowym przechodniem (a to jeden z moich odwiecznych strachów, więc
jestem z siebie dumna za każdym razem). Dziś, sytuacja za sytuacją, boję się
mniej. Ale są takie dni, kiedy mój strach się kumuluje i robię rzeczy nie
mające żadnego sensu, kompletne głupoty. Odpowiedź „Jestem mało kreatywna” to
jedna z tych głupot. Strach jest odwiecznym wrogiem każdej żywej istoty na tym
świecie. Owszem, zdarza się, że jest to ratunek w momencie śmiertelnego
niebezpieczeństwa, ale spójrzmy prawdzie w oczy: jak często jesteśmy skazani na
takie śmiertelne niebezpieczeństwo? Czy mamy podstawy, by bać się wielkiego
niedźwiedzia grizzly na środku cywilizowanej ulicy? Czy za każdym razem
wychodząc do miasta żyjemy w strachu, że za chwilę zginiemy? Pewnie zdarzą się
i tacy, ale są to raczej nieliczne wyjątki. Dziś boimy się rzeczy drobnych,
które w ogóle, teoretycznie rzecz biorąc, nie powinny na nas w żaden sposób
oddziaływać. Ale w praktyce objawia się to zupełnie inaczej. Boimy się stracić
pracy, boimy się dostać złą ocenę, boimy się być tym, kim jesteśmy, jeśli tylko
nasze prawdziwe „ja” jest nieco inne, niż reszta. I jeden z największych
strachów, do którego wszystko się, jak myślę, sprowadza: boimy się, jak
będziemy postrzegani. Jeśli mam być szczera, to ja o tym strachu siedzącym w
środku mnie wiem od dawna. Nie mam zielonego pojęcia, czy kiedykolwiek uda mi
się go ostatecznie pokonać. Pewnie nie. To jedna z chorób dzisiejszego świata.
Zaczyna się już w momencie, kiedy uczymy się wszystkiego tego, czego nie wolno,
i że wyróżnianie się nie jest prawidłowe, a także nie przyniesie nam w życiu
niczego, co potrzebne. Ale do czego zmierzam od początku tej notki: starajmy
się nie podejmować decyzji, które dyktuje nam nasz strach (pomijam śmiertelne
ryzyko). Bądźmy czujni i po każdym wyborze zastanówmy się, co nami pokierowało.
Uczmy się i innych, że w każdym człowieku jest potęga, często ukryta, ale na
pewno jest. Odkryjmy, jak z niej odpowiednio korzystać, jak potrafić się
przeciwstawić złu, ale również jak potrafić się do niego przyznać. Prawdę
mówiąc, polegając na słowach mojej cioci (które pewnie kiedyś przytoczę, o ile
już gdzieś tego nie zrobiłam), ta siła bierze się z miłości. Miłości nie tylko
do innych, ale i do nas. Niech do życia nie napędza nas strach, niech robi to
miłość. Jeśli się dłużej zastanowimy, to „pokochaj siebie” nie są jedynie
pustymi słowami. Jeśli pokochamy siebie, pokochamy innych. Kochając siebie, dajemy
innym to, co w nas najlepsze, ponieważ nie czujemy potrzeby zadawania ran dla
uzyskania szczęścia. Oczywiście, człowiek jest jedynie człowiekiem, nigdy nie
pozbędzie się do końca swojego strachu, ponieważ jest to powód naszego
przetrwania do dnia dzisiejszego (w ten pokręcony, ale wciąż logiczny sposób).
Po prostu ten strach nie jest już tym samym, czym był miliony lat temu. To są
dwa kompletnie różne rodzaje strachu, tak doszłam właśnie do wniosku. Jeden z
nich służy do obrony siebie, drugi powoduje cierpienie nie tylko innych, ale
także nasze. Twoje. Ten drugi bierze się z tego pierwszego, bo znikąd się nie
wziął (postrzegam emocje i uczucia jako energię, a jak powszechnie wiadomo,
energia znikąd się nie bierze i nigdzie nie ginie). Z drugiej strony, jesteśmy
go też podświadomie uczeni przez innych, bo dziecko, małe, kruche, czyste,
niedawno urodzone dziecko nie zna niebezpieczeństw i dopiero z czasem dowiaduje
się o istnieniu strachu. W ogóle im
więcej o tym teraz piszę, tym więcej mam jeszcze ochotę napisać, mam coraz
więcej łączeń w głowie, coraz więcej przemyśleń na ten temat… Ale kto będzie to
wszystko czytał? Powtórzę mój przekaz po raz ostatni, ponieważ uważam, że
pewnie sam dojdziesz do tych samych wniosków ostatecznych, jeśli trochę nad tym
pomyślisz, czytelniku. Kiedy masz trudną decyzję do podjęcia, trudne pytanie do
odpowiedzenia, stań przez chwilę, nie pozwól się pospieszać. Biorąc głęboki
wdech przeanalizuj wszystkie wybory. Dopasuj, które z nich są prawdą, a które
kłamstwem. Wybierz między strachem, a miłością. Wydychając powietrze, daj
odpowiedź, z którą umysł, dusza oraz serce się zgadzają. Wtedy będziesz czuł,
że to była poprawna decyzja, bez względu na dalszy rozwój wydarzeń. Nie
będziesz miał w stosunku do siebie wyrzutów, więc będziesz szczęśliwy. Człowiek
szczęśliwy, to człowiek dobry. A dobroć siłą rzeczy wyciąga na wierzch miłość,
dzięki której możesz dać od siebie to, co najlepsze. A przynajmniej w to
wierzę. I będę usilnie starała się udowodnić, że tak właśnie jest.
Bardzo mądre, inspirujące i do tego piękne słowa <3
OdpowiedzUsuńbrawo Ala, na prawdę inspirujące!
OdpowiedzUsuń