wtorek, 30 września 2014

Klon, czy to możliwe?

Zastanawialiście się kiedyś jak to jest mieć klona? Ja nie. Do czasu ! W tej notce chcę opisać pewną sytuację która miała miejsce kilka lat temu. Zdarzyło się to w szóstej klasie podstawówki na wycieczce szkolnej. Jechaliśmy do Warszawy. Towarzyszyła nam druga klasa z naszego rocznika. Jechaliśmy już dość długo. Pamiętam jak zawsze biliśmy się o miejsce przy oknie. Tamtym razem walki nie wygrałam. Siedziała obok mnie koleżanka z którą do dziś mam kontakt. Siedziałam za nauczycielami co oznacza, że na samym początku. Na samym końcu siedzieli ci "sławni". Koniec autobusu to były vipowskie miejsca. Było tam 5 foteli i ten na samym środku to już w ogóle...Siedziała tam królowa królowych ! Przede mną siedziała moja wychowawczyni i jeszcze jedna nauczycielka. Niestety nie pamiętam kto to był. Było już jasno. Słońce wyszło zza horyzontu. Grzało dość mocno. Przypominam sobie, że mieliśmy jeszcze pół trasy do przejechania. W pewnym momencie autobus zaczął zwalniać przed przejściem dla pieszych. Nie było to gdzieś w mieście ale raczej na wsi. Dookoła pojedyncze drzewa i domy przy samej ulicy. Autobus zaczął ruszać. Po kilku sekundach od zielonego światła usłyszałam "Patrzcie ona wygląda jak Kaja!!" Na początku nie wiedziałam o co chodzi...usłyszałam dalej moją nauczycielkę która się odwróciła do tyłu "Na prawdę! Identyczna!". Spojrzałam w ostatniej chwili. Czy to możliwe? Czy możliwe jest to, że gdzieś w Polsce nadal mieszka ta dziewczyna która wprawiła w osłupienie tylu ludzi? Po chwili wszyscy ucichli. Dziewczynę za oknem widziałam przez zaledwie kilka sekund. Blond włosy sięgające jej do ramion tak jak mi. Niebieska cienka opaska na głowie (tak, swego czasu taką nosiłam....) Czarna koszulka z dużym różowym napisem na boku (co dziwne miałam taką, lecz nie w tym momencie na sobie) Ciemne leginsy i buty...butów kompletnie nie pamiętam ! Szła z kobietą. Dziewczyna ta jadła loda na patyku a towarzysząca jej osoba trzymała przed sobą wózek z małym dzieckiem (tego dziecka już nie widziałam) Twarz miała taką samą. Dokładnie! Kropka w kropkę! Była dość szczupła. Ciekawi mnie jak wygląda teraz, gdzie mieszka...co się z nią dzieje? Chciałabym ją poznać i zobaczyć czy na prawdę wygląda jak ja. Czy wszystkim się po prostu zdawało? Ciekawi mnie to od kilku dni. Jeżeli nawet chciała ją odnaleźć...to nie sądzę by mi się udało. Nie widziałam jej dokładnie. Nie wiem jak się nazywa. Nie wiem o niej NIC. Po za tym minęło już kilka lat od tego zdarzenia. Patrząc po sobie...ona też mogła się zmienić. Kto wie? Może ma te same upodobania? Może kiedyś się spotkamy?Ale skąd mam pewność, że w ogóle jeszcze żyje? Może kiedyś ją poznam. Tak po prostu, przez zbieg okoliczności, przez przypadek.

niedziela, 28 września 2014

Poznaj wroga, zaprzyjaźnij się z nim, wygraj z nim - bądź miłością, nie strachem!

Przypomniało mi się wydarzenie z tegorocznego obozu tanecznego. Wydarzenie, które udowadnia, jak bardzo boję się przyznać do faktu, że mogłabym czegoś nie potrafić (tak, wiem, jestem pełna strachu, ale mam jeszcze całe życie przed sobą, by go zwalczyć). Otóż na jednym z ciężkich, aczkolwiek przyjemnych treningów instruktorka pokazywała krok, który mieliśmy (tancerze) zatańczyć w nieco inny sposób, zmienić go jakoś, by nie wyglądał tak samo, jak wyjściowy. Stanęłam w miejscu i walczyłam sama ze sobą. Zostałam zapytana, dlaczego nie tańczę. Moja odpowiedź była krótka i szybka: „Chyba po prostu nie jestem kreatywna”. Wszyscy w to uwierzyli, tak po prostu, i więcej nie komentowali. Ale to było wielkie, tłuste kłamstwo. Kompletnie nie przemyślane. Bo jeżeli w coś wierzę, to właśnie w swoją kreatywność. Jeśli tylko muszę, to znajdę wyjście z każdej sytuacji, nawet w najbardziej pokręcony i osobliwy sposób. Do pewnego momentu nie rozumiałam, jak mogłam dać taką odpowiedź. Zastanowiwszy się nad tym, doszłam do wniosku, że mogłam zwyczajnie powiedzieć prawdę, bez stresu i zwracania uwagi na innych. Tylko jaka była prawda? I tak, po nitce do kłębka, ją odnalazłam. Moja prawda była strachem. Odpowiedź, którą dałam instruktorce, kierowana była głosikiem przerażenia, że wyda się wstydliwy (wtedy) dla mnie fakt: nie potrafiłam poprawnie wykonać kroku podstawowego. Wszyscy go znali i potrafili, ja czułam się więc nieco wyobcowana, bo nawet jeśli ja również byłam z nim zapoznana, to nie wiedziałam, jak go zatańczyć. A przyznanie się do tego wśród wszystkich tych ludzi (w tym kolegi z klasy, który traktuje mnie z góry, uważa, że prezentuję zbyt niski poziom, aby się chociażby ze mną przywitać i to mnie stresuje na masakrę, co swoją drogą jest niedorzeczne, bo to naprawdę nie jest nikt ważny, a jednak wciąż gdzieś tam w środku staram się być „wystarczająco dobra” – cóż za absurd!) zwyczajnie mnie przerosło. I popełniłam znacznie gorszy błąd, w postaci odpowiedzi, jaką ostatecznie dałam. Ludzie, którzy znają jedynie moje imię i to, jak wyglądam, gadali za moimi plecami nie tylko między sobą, ale także z moimi koleżankami z pokoju. Ból szatański, tym bardziej, że musiałam zagryźć zęby i udawać, że jestem ponad to. Nie wybaczyłabym sobie, gdybym dała im wszystkim satysfakcję z wyśmiewania mnie (szczególnie, że mam pewne podejrzenia co do tego kto dokładnie, kiedy i gdzie). Jeśli mam być szczera, to dziś rzeczywiście mam to już za sobą – przerobione, temat skończony, nikt nie pamięta. Szkoda tylko, że ludzie nie potrafią zwyczajnie do mnie podejść i powiedzieć, co mają do powiedzenia. Posiadam przynajmniej to proste prawie-pocieszenie, że każdy jest tchórzem. Ty też. Nie broń się przed tymi słowami. Możesz kłamać, że nigdy w życiu nawet nie pomyślałeś źle o niczym/nikim nie wyrażając tego wprost komu trzeba, ale w ten sposób kłamiesz tylko samemu sobie. Nie mnie, bo ja znam prawdę. Prosty przykład z życia: kiedyś byłam oczerniana za plecami za prosty fakt, że moim przyjacielem jest chłopak. Ta przyjaźń trwała od podstawówki, ale z jakiegoś powodu dopiero w gimnazjum i ja i mój przyjaciel na każdym kroku byliśmy rzucani w błoto za samo istnienie naszej relacji. Żeby było ciekawiej, to byli jego nowi koledzy z klasy. Oj, wielu ciekawych rzeczy się o sobie i tym moim przyjacielu dowiedziałam. Nawet bym nie podejrzewała, że jestem aż taką ciekawą osobą. Historie, które krążyły po szkole za moimi plecami wykraczały ponad wszelkie wyobrażenia. Któregoś dnia podeszłam do grupki „groźnie wyglądających” pajaców, którzy uważają się za fajnych z powodu tego kim są (choć do fajności to im według moich standardów trochę, a raczej trochę dużo, brakuje), spojrzałam w oczy przewodzącemu całą akcją i powiedziałam coś na zasadzie „Jeżeli masz mi coś do powiedzenia, powiedz mi to teraz, prosto w twarz”. Chłopak i jego „gwardia przyboczna” odeszli bez słowa. Od następnego dnia nie słyszałam już nic o sobie, poza tymi ostatkami wychodzącymi od „niedoinformowanych”, którzy nie wiedzieli, że to już koniec. Wtedy dopiero zdałam sobie sprawę, że to wszystko może i było dla zabawy, ale każdy znak wszechświata wciąż i wciąż dawał mi do zrozumienia, że to było nic. Że to tylko idioci, którzy mimo świetnej zabawy, wciąż się bali. Poznałam też swoją siłę. Zresztą, ostatnimi czasy coraz częściej się z nią spotykam. W tym, że jeszcze nie bardzo w nią wierzę. Wiem jednak, że zawsze przyjdzie mi z pomocą, kiedy będzie trzeba. Przyszła w momencie stanięcia przed „gnębicielem”, przyszła, kiedy mój przyjaciel mnie zostawił (to zabawne, bo zostawił mnie właśnie dla tych, którzy mu z taką dokładnością obrabiali dupę w ramkę, za przeproszeniem), odwiedziła też moje serce i moją duszę zawsze, kiedy wystąpiła niezwłoczna potrzeba rozmowy z przypadkowym przechodniem (a to jeden z moich odwiecznych strachów, więc jestem z siebie dumna za każdym razem). Dziś, sytuacja za sytuacją, boję się mniej. Ale są takie dni, kiedy mój strach się kumuluje i robię rzeczy nie mające żadnego sensu, kompletne głupoty. Odpowiedź „Jestem mało kreatywna” to jedna z tych głupot. Strach jest odwiecznym wrogiem każdej żywej istoty na tym świecie. Owszem, zdarza się, że jest to ratunek w momencie śmiertelnego niebezpieczeństwa, ale spójrzmy prawdzie w oczy: jak często jesteśmy skazani na takie śmiertelne niebezpieczeństwo? Czy mamy podstawy, by bać się wielkiego niedźwiedzia grizzly na środku cywilizowanej ulicy? Czy za każdym razem wychodząc do miasta żyjemy w strachu, że za chwilę zginiemy? Pewnie zdarzą się i tacy, ale są to raczej nieliczne wyjątki. Dziś boimy się rzeczy drobnych, które w ogóle, teoretycznie rzecz biorąc, nie powinny na nas w żaden sposób oddziaływać. Ale w praktyce objawia się to zupełnie inaczej. Boimy się stracić pracy, boimy się dostać złą ocenę, boimy się być tym, kim jesteśmy, jeśli tylko nasze prawdziwe „ja” jest nieco inne, niż reszta. I jeden z największych strachów, do którego wszystko się, jak myślę, sprowadza: boimy się, jak będziemy postrzegani. Jeśli mam być szczera, to ja o tym strachu siedzącym w środku mnie wiem od dawna. Nie mam zielonego pojęcia, czy kiedykolwiek uda mi się go ostatecznie pokonać. Pewnie nie. To jedna z chorób dzisiejszego świata. Zaczyna się już w momencie, kiedy uczymy się wszystkiego tego, czego nie wolno, i że wyróżnianie się nie jest prawidłowe, a także nie przyniesie nam w życiu niczego, co potrzebne. Ale do czego zmierzam od początku tej notki: starajmy się nie podejmować decyzji, które dyktuje nam nasz strach (pomijam śmiertelne ryzyko). Bądźmy czujni i po każdym wyborze zastanówmy się, co nami pokierowało. Uczmy się i innych, że w każdym człowieku jest potęga, często ukryta, ale na pewno jest. Odkryjmy, jak z niej odpowiednio korzystać, jak potrafić się przeciwstawić złu, ale również jak potrafić się do niego przyznać. Prawdę mówiąc, polegając na słowach mojej cioci (które pewnie kiedyś przytoczę, o ile już gdzieś tego nie zrobiłam), ta siła bierze się z miłości. Miłości nie tylko do innych, ale i do nas. Niech do życia nie napędza nas strach, niech robi to miłość. Jeśli się dłużej zastanowimy, to „pokochaj siebie” nie są jedynie pustymi słowami. Jeśli pokochamy siebie, pokochamy innych. Kochając siebie, dajemy innym to, co w nas najlepsze, ponieważ nie czujemy potrzeby zadawania ran dla uzyskania szczęścia. Oczywiście, człowiek jest jedynie człowiekiem, nigdy nie pozbędzie się do końca swojego strachu, ponieważ jest to powód naszego przetrwania do dnia dzisiejszego (w ten pokręcony, ale wciąż logiczny sposób). Po prostu ten strach nie jest już tym samym, czym był miliony lat temu. To są dwa kompletnie różne rodzaje strachu, tak doszłam właśnie do wniosku. Jeden z nich służy do obrony siebie, drugi powoduje cierpienie nie tylko innych, ale także nasze. Twoje. Ten drugi bierze się z tego pierwszego, bo znikąd się nie wziął (postrzegam emocje i uczucia jako energię, a jak powszechnie wiadomo, energia znikąd się nie bierze i nigdzie nie ginie). Z drugiej strony, jesteśmy go też podświadomie uczeni przez innych, bo dziecko, małe, kruche, czyste, niedawno urodzone dziecko nie zna niebezpieczeństw i dopiero z czasem dowiaduje się o istnieniu strachu.  W ogóle im więcej o tym teraz piszę, tym więcej mam jeszcze ochotę napisać, mam coraz więcej łączeń w głowie, coraz więcej przemyśleń na ten temat… Ale kto będzie to wszystko czytał? Powtórzę mój przekaz po raz ostatni, ponieważ uważam, że pewnie sam dojdziesz do tych samych wniosków ostatecznych, jeśli trochę nad tym pomyślisz, czytelniku. Kiedy masz trudną decyzję do podjęcia, trudne pytanie do odpowiedzenia, stań przez chwilę, nie pozwól się pospieszać. Biorąc głęboki wdech przeanalizuj wszystkie wybory. Dopasuj, które z nich są prawdą, a które kłamstwem. Wybierz między strachem, a miłością. Wydychając powietrze, daj odpowiedź, z którą umysł, dusza oraz serce się zgadzają. Wtedy będziesz czuł, że to była poprawna decyzja, bez względu na dalszy rozwój wydarzeń. Nie będziesz miał w stosunku do siebie wyrzutów, więc będziesz szczęśliwy. Człowiek szczęśliwy, to człowiek dobry. A dobroć siłą rzeczy wyciąga na wierzch miłość, dzięki której możesz dać od siebie to, co najlepsze. A przynajmniej w to wierzę. I będę usilnie starała się udowodnić, że tak właśnie jest. 

piątek, 26 września 2014

Jestem wariatką!

Jestem na siebie zła. Bardzo zła. Cholera! Jest tyle poważnych problemów na świecie, a moim zmartwieniem jest to, że go nie zobaczę w ten weekend. Właściwie to nawet nie jestem zawiedziona, że tak się stało, ani nawet smutna, bo wewnętrznie czułam, że tak to się skończy. Jestem zwyczajnie zła, ponieważ wciąż próbuję znaleźć sposób. Cały czas kombinuję mimo woli, część mnie wmawia sobie, że jednak uda mi się z nim spotkać jeszcze jutro. Że „przypadkiem” pojadę na dworzec i go zobaczę. I zdaję sobie sprawę, że on to przeczyta. Ale tematyka tego bloga, to przemyślenia. A te są moje i potrzebuję je uwolnić bez względu na to, kto na nie patrzy. Nie potrafię się pogodzić ze znaczeniem słowa „nie”, kiedy chodzi o spotkanie z nim. Nie przyjmuję do wiadomości. Rany, czy ja jestem jakąś wariatką? Cholera (po raz kolejny), przecież ja go prawie nie znam! Co jest ze mną nie tak? Nawet nie jestem pewna, co czuję, kiedy na niego patrzę. Po prostu chcę, żeby był obok i dawał mi upragnione bezpieczeństwo. Wtedy czuję się dobrze (bo to jedyne dwie emocje/uczucia, których jestem pewna). Ale boję się, że jeśli dalej będę tak postępować, to zacznę być zwyczajnie męcząca. Piszę za dużo, wciąż mam wrażenie, że mu przeszkadzam. Wygląda na to, że prawie 200 kilometrów to spora odległość. Nie chcę być nachalna. Ale ilekroć próbuję dać mu święty spokój, przestaję panować nad palcami. Nie potrafię też zapomnieć, jak go potraktowałam dziś w nocy. Mam potężne wyrzuty sumienia. I tu objawia się, jak bardzo egoistyczną osobą jestem: napisał mi, że się nie gniewa, jednak sama muszę się uporać z własną winą. Czasem bywam okrutna, a on po niecałych dwóch miesiącach znajomości poznał już tego namiastkę (a właściwie namiastkę namiastki, bo to było nic w porównaniu z teatrzykiem, jaki potrafię, niestety, odstawić). Jak dalej się to wszystko potoczy? Jest ze mną coraz gorzej. Właśnie zdałam sobie sprawę, że kiedy zaczynałam tę notkę, oszukiwałam sama siebie. Nie jestem zła tylko na mnie. Jestem zła, smutna i sfrustrowana, że jego tu nie będzie. Denerwuje mnie, że nie mogę po prostu go zobaczyć, kiedy tego potrzebuję, a mnóstwo innych osób ma tę szansę i tego nie docenia. Nie chce mi się z nikim rozmawiać, nie chcę widzieć nikogo innego poza nim. Ale co, jeśli go zranię? Ja nie wiem, co czuję i może się okazać, że wcale nie to, co powinnam. A że mam zarypisty talent do niszczenia czego tylko się tknę, to boję się. Zwyczajnie się boję. Marzę, żeby być możliwie jak najlepszym człowiekiem, ale tylu głupot chyba nikt nie popełnia. Może blokuję uczucia i emocje? Może jest to zwykły mechanizm obronny? Kocham i nienawidzę cierpieć. Kocham, ponieważ to stan, który mijając przynajmniej czasowo mnie umacnia i wiem, jak sobie radzić z tym wewnętrznym bólem. Nienawidzę, bo wiem, jak sobie z nim radzić, a to oznacza, że trochę za dużo tego było do tej pory. Starsi (przynajmniej część) zaraz pomyślą, jak piętnastolatka mająca wszystko do szczęścia potrzebne może cierpieć. Cóż, ja jedynie mogę przypomnieć, że człowiekiem nie zaczyna się  być w wieku 20, 25 czy 30 lat. Człowiekiem jest się od poczęcia. A jednym z darów człowieczeństwa jest możliwość posiadania uczuć i emocji. Pięcioletnie dziecko może cierpieć tak samo, jak trzydziestoletni dorosły, któremu życie trochę rypnęło i nie potrafi się podnieść. Oczywiście, nie porównuję się do osób głodujących, bezdomnych, bitych, żyjących w ciągłej obawie. Ale wierzę, że każda, nawet najmniejsza emocja ma bardzo podobną wartość. W końcu to, co czujemy w określonych sytuacjach czyni nas tym, kim jesteśmy. Jedni poczują smutek, podczas gdy inni w tej samym momencie poczuliby determinację, strach i wiele innych (ciężko podać więcej przykładów bez sprecyzowanej sytuacji, a zależy mi na szybkim pisaniu, aby napisać wszystko, co chcę i o niczym nie zapomnieć). Powracając jednak do tematu: cierpienie, które czasem czuję (kiedyś wręcz często) jest głównie moją winą. Jestem zbyt wrażliwa, za łatwo odsłaniam miejsca, które najbardziej bolą. Rosnę w siłę, by być zawsze przygotowana na każdy cios, ale co, jeśli ktoś zadaje ciosy nieświadomie? A co, jeśli w ogóle sama się okaleczam? Tak, to zdecydowanie drugie pytanie powinnam sobie zadać. Chyba za dużo się doszukuję i za dużo sobie obiecuję. A potem znajduję sobie pretekst do zranienia samej siebie i zwalam winę na innych. Oficjalnie stwierdzam: jestem wariatką.
PS
Tęsknię za Tobą, chłopaku z karabinem. Może minąć dzień, tydzień, a nawet miesiąc od naszego spotkania, ale tęsknię bez względu na to. To silniejsze ode mnie, choć bardzo chciałabym, żebyś nie musiał dźwigać tego ciężaru.

wtorek, 9 września 2014

Dwie poziome i jedna pionowa !

"Co Ci się stało w twarz?", "Czemu masz pocięty policzek?"- Własnie to usłyszałam na przywitanie od klasy. Tak bardzo było to widać? Tak bardzo było widać trzy cieniutkie kreski na moim policzku? Zaraz, zaraz....zacznijmy od początku! Godzina 6.00 rano dzisiejszego dnia obudziła mnie mama. Postanowiłam, że będę myć głowę z rana tak jak robiłam to na wakacjach. Mam długie włosy, szybko robią się tłuste (przy letniej pogodzie to już w ogóle...!) Kiedy myje rano są świeże aż do wieczora, no nie ważne- nie o tym ta notka...Poszłam się do łazienki, nie patrząc w lustro udałam się umyć głowę. Po zrobieniu tego zawinęłam na głowie ręcznik. Stanęłam przed lustrem i ujrzałam...właśnie. Co to takiego było? Trzy rany na moim policzku. Długie wąskie kreski, bardzo płytkie. Jakby ktoś przejechał po mojej skórze ostrym nożykiem, lecz bardzo delikatnie. Dwie kreski poziome, jedna pionowa. Od czego to? Pies, może kot? Żadna z tych opcji do mnie nie przemawia. Drzwi były zamknięte więc kot nie miał prawa wejść do środka, a jeżeli już.. nie wszedł by do mnie do łóżka-nigdy tego nie robił, co nagle miało by się zmienić? Pies ma na to miast za grube pazury! Przez cały dzień myślałam. Zadawali mi pytania "Jak tyś to zrobiła?" Ja im nie umiałam odpowiedzieć...Odpowiadałam "nie ważne". Do czasu kiedy przypomniał mi się mój sen...Dzięki niemu straciłam wiarę w to, że podrapał mnie kot...chodź jest jeszcze opcja, że sama sobie to zrobiłam moimi pazurami (co się wcześniej nie zdarzyło) a sen o którym zaraz napiszę...to czysty zbieg okoliczności! Ale czy na pewno? A więc..Sen opowiadałam już Dizaku, chodź bardzo w skrócie. Śniło mi się, że leżałam na ciemnej sali. Na de mną jedno blade, białe światło. Ktoś ciął mi policzek. Nie wiem czym, widziałam tylko ciemne ręce-wręcz czarne! Czy komuś z was się to zdarzyło? Mi pierwszy raz. Myślę czy może się to powtórzyć. Sama nie wiem...Nie mam pojęcia!

:))