niedziela, 28 września 2014

Poznaj wroga, zaprzyjaźnij się z nim, wygraj z nim - bądź miłością, nie strachem!

Przypomniało mi się wydarzenie z tegorocznego obozu tanecznego. Wydarzenie, które udowadnia, jak bardzo boję się przyznać do faktu, że mogłabym czegoś nie potrafić (tak, wiem, jestem pełna strachu, ale mam jeszcze całe życie przed sobą, by go zwalczyć). Otóż na jednym z ciężkich, aczkolwiek przyjemnych treningów instruktorka pokazywała krok, który mieliśmy (tancerze) zatańczyć w nieco inny sposób, zmienić go jakoś, by nie wyglądał tak samo, jak wyjściowy. Stanęłam w miejscu i walczyłam sama ze sobą. Zostałam zapytana, dlaczego nie tańczę. Moja odpowiedź była krótka i szybka: „Chyba po prostu nie jestem kreatywna”. Wszyscy w to uwierzyli, tak po prostu, i więcej nie komentowali. Ale to było wielkie, tłuste kłamstwo. Kompletnie nie przemyślane. Bo jeżeli w coś wierzę, to właśnie w swoją kreatywność. Jeśli tylko muszę, to znajdę wyjście z każdej sytuacji, nawet w najbardziej pokręcony i osobliwy sposób. Do pewnego momentu nie rozumiałam, jak mogłam dać taką odpowiedź. Zastanowiwszy się nad tym, doszłam do wniosku, że mogłam zwyczajnie powiedzieć prawdę, bez stresu i zwracania uwagi na innych. Tylko jaka była prawda? I tak, po nitce do kłębka, ją odnalazłam. Moja prawda była strachem. Odpowiedź, którą dałam instruktorce, kierowana była głosikiem przerażenia, że wyda się wstydliwy (wtedy) dla mnie fakt: nie potrafiłam poprawnie wykonać kroku podstawowego. Wszyscy go znali i potrafili, ja czułam się więc nieco wyobcowana, bo nawet jeśli ja również byłam z nim zapoznana, to nie wiedziałam, jak go zatańczyć. A przyznanie się do tego wśród wszystkich tych ludzi (w tym kolegi z klasy, który traktuje mnie z góry, uważa, że prezentuję zbyt niski poziom, aby się chociażby ze mną przywitać i to mnie stresuje na masakrę, co swoją drogą jest niedorzeczne, bo to naprawdę nie jest nikt ważny, a jednak wciąż gdzieś tam w środku staram się być „wystarczająco dobra” – cóż za absurd!) zwyczajnie mnie przerosło. I popełniłam znacznie gorszy błąd, w postaci odpowiedzi, jaką ostatecznie dałam. Ludzie, którzy znają jedynie moje imię i to, jak wyglądam, gadali za moimi plecami nie tylko między sobą, ale także z moimi koleżankami z pokoju. Ból szatański, tym bardziej, że musiałam zagryźć zęby i udawać, że jestem ponad to. Nie wybaczyłabym sobie, gdybym dała im wszystkim satysfakcję z wyśmiewania mnie (szczególnie, że mam pewne podejrzenia co do tego kto dokładnie, kiedy i gdzie). Jeśli mam być szczera, to dziś rzeczywiście mam to już za sobą – przerobione, temat skończony, nikt nie pamięta. Szkoda tylko, że ludzie nie potrafią zwyczajnie do mnie podejść i powiedzieć, co mają do powiedzenia. Posiadam przynajmniej to proste prawie-pocieszenie, że każdy jest tchórzem. Ty też. Nie broń się przed tymi słowami. Możesz kłamać, że nigdy w życiu nawet nie pomyślałeś źle o niczym/nikim nie wyrażając tego wprost komu trzeba, ale w ten sposób kłamiesz tylko samemu sobie. Nie mnie, bo ja znam prawdę. Prosty przykład z życia: kiedyś byłam oczerniana za plecami za prosty fakt, że moim przyjacielem jest chłopak. Ta przyjaźń trwała od podstawówki, ale z jakiegoś powodu dopiero w gimnazjum i ja i mój przyjaciel na każdym kroku byliśmy rzucani w błoto za samo istnienie naszej relacji. Żeby było ciekawiej, to byli jego nowi koledzy z klasy. Oj, wielu ciekawych rzeczy się o sobie i tym moim przyjacielu dowiedziałam. Nawet bym nie podejrzewała, że jestem aż taką ciekawą osobą. Historie, które krążyły po szkole za moimi plecami wykraczały ponad wszelkie wyobrażenia. Któregoś dnia podeszłam do grupki „groźnie wyglądających” pajaców, którzy uważają się za fajnych z powodu tego kim są (choć do fajności to im według moich standardów trochę, a raczej trochę dużo, brakuje), spojrzałam w oczy przewodzącemu całą akcją i powiedziałam coś na zasadzie „Jeżeli masz mi coś do powiedzenia, powiedz mi to teraz, prosto w twarz”. Chłopak i jego „gwardia przyboczna” odeszli bez słowa. Od następnego dnia nie słyszałam już nic o sobie, poza tymi ostatkami wychodzącymi od „niedoinformowanych”, którzy nie wiedzieli, że to już koniec. Wtedy dopiero zdałam sobie sprawę, że to wszystko może i było dla zabawy, ale każdy znak wszechświata wciąż i wciąż dawał mi do zrozumienia, że to było nic. Że to tylko idioci, którzy mimo świetnej zabawy, wciąż się bali. Poznałam też swoją siłę. Zresztą, ostatnimi czasy coraz częściej się z nią spotykam. W tym, że jeszcze nie bardzo w nią wierzę. Wiem jednak, że zawsze przyjdzie mi z pomocą, kiedy będzie trzeba. Przyszła w momencie stanięcia przed „gnębicielem”, przyszła, kiedy mój przyjaciel mnie zostawił (to zabawne, bo zostawił mnie właśnie dla tych, którzy mu z taką dokładnością obrabiali dupę w ramkę, za przeproszeniem), odwiedziła też moje serce i moją duszę zawsze, kiedy wystąpiła niezwłoczna potrzeba rozmowy z przypadkowym przechodniem (a to jeden z moich odwiecznych strachów, więc jestem z siebie dumna za każdym razem). Dziś, sytuacja za sytuacją, boję się mniej. Ale są takie dni, kiedy mój strach się kumuluje i robię rzeczy nie mające żadnego sensu, kompletne głupoty. Odpowiedź „Jestem mało kreatywna” to jedna z tych głupot. Strach jest odwiecznym wrogiem każdej żywej istoty na tym świecie. Owszem, zdarza się, że jest to ratunek w momencie śmiertelnego niebezpieczeństwa, ale spójrzmy prawdzie w oczy: jak często jesteśmy skazani na takie śmiertelne niebezpieczeństwo? Czy mamy podstawy, by bać się wielkiego niedźwiedzia grizzly na środku cywilizowanej ulicy? Czy za każdym razem wychodząc do miasta żyjemy w strachu, że za chwilę zginiemy? Pewnie zdarzą się i tacy, ale są to raczej nieliczne wyjątki. Dziś boimy się rzeczy drobnych, które w ogóle, teoretycznie rzecz biorąc, nie powinny na nas w żaden sposób oddziaływać. Ale w praktyce objawia się to zupełnie inaczej. Boimy się stracić pracy, boimy się dostać złą ocenę, boimy się być tym, kim jesteśmy, jeśli tylko nasze prawdziwe „ja” jest nieco inne, niż reszta. I jeden z największych strachów, do którego wszystko się, jak myślę, sprowadza: boimy się, jak będziemy postrzegani. Jeśli mam być szczera, to ja o tym strachu siedzącym w środku mnie wiem od dawna. Nie mam zielonego pojęcia, czy kiedykolwiek uda mi się go ostatecznie pokonać. Pewnie nie. To jedna z chorób dzisiejszego świata. Zaczyna się już w momencie, kiedy uczymy się wszystkiego tego, czego nie wolno, i że wyróżnianie się nie jest prawidłowe, a także nie przyniesie nam w życiu niczego, co potrzebne. Ale do czego zmierzam od początku tej notki: starajmy się nie podejmować decyzji, które dyktuje nam nasz strach (pomijam śmiertelne ryzyko). Bądźmy czujni i po każdym wyborze zastanówmy się, co nami pokierowało. Uczmy się i innych, że w każdym człowieku jest potęga, często ukryta, ale na pewno jest. Odkryjmy, jak z niej odpowiednio korzystać, jak potrafić się przeciwstawić złu, ale również jak potrafić się do niego przyznać. Prawdę mówiąc, polegając na słowach mojej cioci (które pewnie kiedyś przytoczę, o ile już gdzieś tego nie zrobiłam), ta siła bierze się z miłości. Miłości nie tylko do innych, ale i do nas. Niech do życia nie napędza nas strach, niech robi to miłość. Jeśli się dłużej zastanowimy, to „pokochaj siebie” nie są jedynie pustymi słowami. Jeśli pokochamy siebie, pokochamy innych. Kochając siebie, dajemy innym to, co w nas najlepsze, ponieważ nie czujemy potrzeby zadawania ran dla uzyskania szczęścia. Oczywiście, człowiek jest jedynie człowiekiem, nigdy nie pozbędzie się do końca swojego strachu, ponieważ jest to powód naszego przetrwania do dnia dzisiejszego (w ten pokręcony, ale wciąż logiczny sposób). Po prostu ten strach nie jest już tym samym, czym był miliony lat temu. To są dwa kompletnie różne rodzaje strachu, tak doszłam właśnie do wniosku. Jeden z nich służy do obrony siebie, drugi powoduje cierpienie nie tylko innych, ale także nasze. Twoje. Ten drugi bierze się z tego pierwszego, bo znikąd się nie wziął (postrzegam emocje i uczucia jako energię, a jak powszechnie wiadomo, energia znikąd się nie bierze i nigdzie nie ginie). Z drugiej strony, jesteśmy go też podświadomie uczeni przez innych, bo dziecko, małe, kruche, czyste, niedawno urodzone dziecko nie zna niebezpieczeństw i dopiero z czasem dowiaduje się o istnieniu strachu.  W ogóle im więcej o tym teraz piszę, tym więcej mam jeszcze ochotę napisać, mam coraz więcej łączeń w głowie, coraz więcej przemyśleń na ten temat… Ale kto będzie to wszystko czytał? Powtórzę mój przekaz po raz ostatni, ponieważ uważam, że pewnie sam dojdziesz do tych samych wniosków ostatecznych, jeśli trochę nad tym pomyślisz, czytelniku. Kiedy masz trudną decyzję do podjęcia, trudne pytanie do odpowiedzenia, stań przez chwilę, nie pozwól się pospieszać. Biorąc głęboki wdech przeanalizuj wszystkie wybory. Dopasuj, które z nich są prawdą, a które kłamstwem. Wybierz między strachem, a miłością. Wydychając powietrze, daj odpowiedź, z którą umysł, dusza oraz serce się zgadzają. Wtedy będziesz czuł, że to była poprawna decyzja, bez względu na dalszy rozwój wydarzeń. Nie będziesz miał w stosunku do siebie wyrzutów, więc będziesz szczęśliwy. Człowiek szczęśliwy, to człowiek dobry. A dobroć siłą rzeczy wyciąga na wierzch miłość, dzięki której możesz dać od siebie to, co najlepsze. A przynajmniej w to wierzę. I będę usilnie starała się udowodnić, że tak właśnie jest. 

2 komentarze:

Dziękujemy za każdy komentarz i obserwację :)