czwartek, 21 sierpnia 2014

Nie pamiętam do czego zmierzam, lecz kocham Irlandię!

Wakacje już prawie za pasem. Dosłownie parę dni temu wróciłam ze wspaniałej deszczowej Irlandii, ale mam wrażenie, jakbym chodziła po ulicach centrum Dublina wieki temu. Nie chciałam wracać. Mimo że jest tam zimno (co potrafiłam sobie wynagrodzić, ale o tym niżej), to czułam, że moja dusza i serce należą do tego kraju. Każdą minutę wypełniał mój zachwyt. Niby zwyczajne miasto, ale to, jak dobrze się tam czułam, jest nie do opisania. Poznałam całkiem spoko ludzi. Niektórzy z Hiszpanii, inni z Niemiec. Sporo było też mieszkańców Włoch. I jeden Polak. Na potrzeby tej notki nazwę go Andrzej. Cóż, nie będę ukrywać – on również przyczynił się do mojego samopoczucia podczas dwóch tygodni spędzonych na wyspie. Ale kim on w ogóle jest? Na pewno jest chłopakiem ;D A teraz nieco poważniej. Andrzej urodził się dokładnie rok i jeden dzień przede mną.  Zwykle dziwnie się czuję podczas kontaktu z osobami starszymi ode mnie. Mam wrażenie, że jestem za młoda i zbyt głupia, by móc prowadzić z nimi normalną konwersację. Cóż, na pewno nie z Andrzejem. Jestem zaskoczona, jak rozluźniona byłam w jego towarzystwie. Fakt faktem, był jedyną osobą na kursie, z którą mogłam porozmawiać w (moim) ojczystym języku (gdyż powód, dla którego w ogóle się w Irlandii znalazłam, to uczestnictwo w kursie językowym). Och, wiem, wiem, powinnam była unikać polskiego i skupić się na szlifowaniu angielskiego, ale czy mogę unikać kogoś, kto pożyczył mi kurtkę i przytulił, kiedy było mi zimno? Czy mogę ignorować fakt, że wytrzymał ze mną cała niedzielę (która była jedynym dniem wolnym od programu, gdzie program = lekcje/zwiedzanie po lekcjach)? Oczywiście, że mogę. Z chceniem gorzej. Mam wiele różnych cech osobowości, jak to zwykle u istot ludzkich bywa, a jedną z nich jest zdecydowanie mało silna wola. To bardzo zabawne, bo jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się tak do nikogo przywiązać. Wyjątkiem była Fmo, a i nam zajęło to kilka lat. Andrzej sprawił, że moja skorupka pękła po tygodniu. Ba, oczarował mnie do tego stopnia, że zaczęłam sama ją kopać i życzyć sobie, żeby całkiem pękła. Z początku byłam zafascynowana. To jak opowiadał o swoich pasjach mnie urzekło. Kilka dni później złapałam go za rękę. Minęły kolejne i mnie przytulił… I to był jeden z najpiękniejszych uścisków. Kiedy staliśmy (przez pół godziny!) na przystanku, ściśnięci, po raz pierwszy zrobiło mi się tam naprawdę ciepło (tak, ten misiek, jak i wszystkie kolejne, wynagrodziły mi gdzieś tam wyżej wspomniane zimno). Ponadto poczułam się silna, bezpieczna i spokojna, jak gdyby nic co istnieje nie mogło mnie zniszczyć. Oj, byłam szczęśliwa, że autobus się spóźniał ;) A jak dalej rozwijała się nasza znajomość… Cóż, pozostawiam to Tobie, czytelniku. W tym momencie podzieliłam się wszystkimi szczegółami jedynie z Fmo, gdyż jest to dla mnie na razie zbyt osobiste, by przekazywać to światu.
Ale nie tylko na znajomości z Andrzejem skupił się mój wyjazd (choć głównie na niej). Poznałam też spoko gostka z Niemiec, który nauczył mnie zaczepistej gry karcianej (której nazwy niestety nie potrafię nawet zapisać – w tym roku przyłożę się do niemieckiego w szkole, obiecuję!) i również czyta „Grę o tron”. Obejrzał też kilka serii anime, więc mogliśmy się powymieniać ulubionymi (do tej pory) tytułami. Osobowość miał zbliżoną do mojej. Nie mówił wiele, za to słuchał wypowiedzi innych. Czuję sympatię do niego, mimo dzielących nas dwóch lat różnicy (oczywiście, zgodnie ze zwyczajem, jestem ta młodsza). Pisząc o nim przypomniało mi się, że powinnam wreszcie przepisać i wysłać mu opowiadanie, które napisałam w ramach projektu na zajęciach (nie dorównuję panu Martinowi czy pani Canavan, ale jestem dumna ze swojej pierwszej historii napisanej po angielsku). Właściwie to tylko początek całej opowieści, ma nieco ponad trzysta słów, jednak kiedy już mam pomysł, to rozrasta się on z prędkością błyskawicy, ale niestety miałam wyznaczoną ilość miejsca i nie mogłam sobie pozwolić na przekroczenie go. Dlatego też z bólem (niewielkim, gdyż włosy z głowy rwałam, kiedy walczyłam z czasami i resztą gramatyki, ale wciąż jakimś, spowodowanym niedokończonym opowiadaniem) zakończyłam słowami „To be continued…” . Cóż nasze dzieła, którymi były robione w grupach czasopisma (właśnie w nim umieściłam opowiadanie), trzeba było przedstawić przed 25 osobami… Zakończyło się to w moim przypadku tragicznie. Troszkę wstyd się przyznać, ale z nerwów nie wytrzymałam i popłakałam się, kiedy zaczęłam opowiadać o efektach mojej pracy. Kiedyś uda mi się porywająco przemówić do tłumu, ale póki co chyba nie jestem na to gotowa ;P Powracając jednak do tematu, kiepsko „zareklamowałam” swoją robotę, co? A jednak wspomniany wyżej gostek z Niemiec powiedział, że chciałby je przeczytać. Nawet nie wiesz, jak strasznie mnie to ucieszyło! Mój wysiłek nie poszedł na marne! Bo będąc szczerą, nie wierzyłam, że po moim niezamierzonym „małym show” ktoś postanowi po to sięgnąć. Może trochę za mocno to do siebie biorę, ale czuję, że jestem o pół maleńkiego kroczku bliżej do spełnienia jednego z moich marzeń: napisania książki, którą ktoś będzie chciał przeczytać! Poznałam też bardzo fajne dziewczyny. Kilka z nich to Hiszpanki (z jedną z nich mieszkałam w pokoju), które bardzo poważnie podchodziły do mojej znajomości z Andrzejem i wiele planowały za mnie, więc czas z nimi spędzony był wypełniony żartami, przyjemny i pozbawiony zmartwień. Zamieniłam też parę słów z Niemką. Co prawda nie zawiązałyśmy żadnej głębszej więzi (podobnie z Hiszpankami), lecz mimo wszystko przyjemnie się z nią gawędziło „o niczym”. I tymi słowami kończę moją notkę, ponieważ (jak to często w moim przypadku bywa) zapomniałam do czego zmierzam, co spowodowane jest rozwinięciem zbyt wielu myśli na raz. Hej, jeśli to czytasz i odwiedziłeś/aś lub odwiedzisz Irlandię, to podziel się swoją opinią. Jestem ciekawa, jak inni postrzegają ten kraj :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękujemy za każdy komentarz i obserwację :)